Przedwczoraj przyjechałam autobusem z Dali ponownie do Binchuanu. Po tym co przeżyłam, uwierzcie mi na słowo, że nie ma co narzekać na transport w Polsce:)
Wczoraj postanowiliśmy wybrać się wszyscy razem w góry samochodem. Pogoda nam bardzo dopisywała. Jechaliśmy około godziny normalną drogą a następnie prawie godzinę po górach przez najkrętsze zakręty jakie kiedykolwiek widziałam. Z drogi wszędzie wystawały kamienie i było pełno dołków. Trzeba było się trzymać aby nie uderzyć głową o samochód!
Widok z gór na Dali:
Spotkaliśmy kilku ludzi. Dałoby się ich policzyć na palcach obu rąk. Niektórzy szukali grzybów, które rosną tylko w tych górach i ponoć są wyjątkowo drogie, inni zaś mieli tam swoje uprawy. Siłą pociągową oczywiście są zwierzęta.
Te góry to ogromny zbiór wiatraków! Stoją one niemal na każdym wierzchołku.
Spotkaliśmy też stado płochliwych owiec wraz z dwoma pasterzami. którzy prawdopodobnie tam mieszkają. Nieco wcześniej dało się zauważyć dwie maleńkie chatki, które zrobione były z przeróżnych materiałów i z pewnością siłą własnych rąk.
Jechaliśmy tak długo, aż dotarliśmy do jeziora. Zauważyliśmy też nieduży dom widoczny na zdjęciu po prawej stronie, który okazał się być restauracją! Zatrzymaliśmy się tam, aby zjeść obiad. Na nasze nieszczęście popsuł się nam samochód i spędziliśmy tam ponad 3 godziny. Miałam tam okazje spróbować lokalnego owocu, który łudząco przypominał jabłko w pomniejszonej wersji i był bardzo kwaśny.
Gdy już ktoś przybył z pomocą i ruszyliśmy w podróż powrotną pogoda znacznie się popsuła. Zaczęło delikatnie padać i wszystko było zamglone tak, że nawet te ogromne wiatraki się pochowały.
Ciesząc się, że w końcu wracamy do domu, ponieważ czekanie i stres związane z pomocą przy samochodzie zmęczyła praktycznie każdego, okazało się, że to nie koniec atrakcji na ten dzień. Przy jednym z wiatraków zauważyliśmy pożar. Pod drzewem obok siedział starszy mężczyzna. Wszyscy wybiegli z samochodu a pan zapytany co się stało odpowiedział, że nie wie po czym po prostu odszedł. Prawdopodobnie chciał się ogrzać, ponieważ temperatura w krótkim czasie spadła do 12 stopni i przestał kontrolować ogień. Zadzwoniliśmy po straż pożarną i zaczęliśmy sami gasić ogień. Było nas tylu, że w znacznym stopniu nam się to udało.
Wróciłam tak zmęczona, że przespałam aż 12 godzin.